top of page
Foto 09.12_edited.jpg

 Wyszukiwanie 

Znaleziono 8 elementów dla „”

  • Compact Creature Combat

    Odkąd pamiętam lubiłem pisać gry planszowe, RPG i ogólnie tabletopowe. Za dzieciaka, na wakacjach u dziadków, napisałem podróbkę Osadników z Catanu żeby grać z kuzynką. Good times. Obecnie mam kilka projektów nad którymi pracuję i nadażyła się okazja dokończyć jeden z nich. Na instagramie znalazłem One Page Game Jam. Czym game jam jest chyba nie muszę tłumaczyć- wszyscy którzy chcieli brać udział mieli ograniczony czas żeby skończyć grę która mieści się na jednej stronie. Oto mój projekt Compact Creature Combat to jednostronicowa gra zainspirowana pokemonami, promująca kitbashing lub toybashing. Każdy z graczy przygotowuje 3 potworki które będą biły się na arenie. Muszę tutaj zaznaczyć kilka rzeczy. Po pierwsze primo, docelowo te jednostronicowe zasady są częścią większej gry. Docelowo umiejętności specjalnych będzie więcej, będzie można różne potworki łapać, ulepszać itp. Po drugie primo, gra nie została przetestowana w żaden sposób poza moim chorym umysłem. Nie starczyło mi czasu i sił na porządne (jakiekolwiek) playtesty. Po trzecie primo ultimo... w sumie to nic. Wielkie dzięki The Hobby Dungeon który ten Jam organizuje. Ta jak i około 50 innych gier oraz suplementów do gier ukarze się w online zinie, a także w druku z ograniczonym nakładem. Jeśli wypróbujecie te gierę dajcie mi proszę znać, np. na instagramie!

  • Krew

    Szanowny Panie Kolego, Drogi Janie Informujemy o przebiegu leczenia Pana Krzysztofa Malickiego, w dniu 12.11.2023 Diagnosis: Exitus letalis w wyniku wstrząsy hemoragicznego Choroby przewlekłe: Miażdżyca Choroba wieńcowa Pomostowanie aortalno-wieńcowe, 11/2023, alio loco Wielokrotne udary mózgu w wyniku niedrożności tętnicy podstawnej (2007, 2009, 2015, 2022) Locked-in-syndrome Przebieg leczenia: Pan Malicki został przyjęty na SOR przy nagłym krwawieniu z tracheotomii wykonanej alio loco. Pacjent nie był znany w naszym szpitalu a dokumentacja przebiegu leczenia przekazana nam przez sanitariuszy była niepełna. W karetce pacjent otrzymał dożylnie ampułkę kwasu traneksamowego oraz inhalacje z adrenaliną. W momencie przyjęcia na SOR krwawienie ustało w znacznym stopniu w wyniku podjętych działań. Po wyciągnięciu kaniuli z tchawicy krwawienie nasiliło się znacznie. W trybie nagłym poinformowani zostali dyżurni anestezjolog, chirurg urazowy i chirurg klatki piersiowej. Pacjent został przeniesiony do Sali operacyjnej nr. 7. Przygotowano 16 uniwersalnych koncentratów krwinek czerwonych. Wstępne badanie nie ujawniło oczywistego źródła krwawienia. Przy braku znanych zmian nowotworowych wykluczyliśmy krwawienie arozyjne. Z niepełnej historii choroby udało się wywnioskować niedawne pomostowanie aortalno-wieńcowe, tzw. bypass. Z braku innych podejrzeń postanowiliśmy dokonać torakotomii, aby odnaleźć źródło krwawienia. W tym momencie w zbiornikach ssaków odprowadzających krew znajdowało się ok. pięć litrów płynu. W powietrzu unosił się charakterystyczny, metaliczny zapach, ale co dziwniejsze czuć go było również na języku. Dyżurny chirurg klatki piersiowej, Dr Niedziela, dokonał centralnego cięcia skalpelem wzdłuż całego mostka. Dalsza preparacja została dokonana przy użyciu ostrza monopolarnego, sam mostek przecięto piłą oscylacyjną. Krwawienie nasiliło się wykładniczo po przecięciu mostka. Źródło krwawienia wciąż nie było rozpoznawalne, nie ujrzeliśmy żadnych otwartych naczyń krwionośnych. Krew wylewała się z przeciętego mostka litrami. Spływała po pacjencie i stole operacyjnym niczym wodospad tak że zespół operacyjny prędko znalazł się po kostki w czerwonej cieczy. Po wsadzeniu rozwieracza klatki piersiowej krwawienie dalej nasiliło się a naszym oczom ukazało się przepastne, niekończące się morze czerwieni. Rozwarta niemal na oścież klatka piersiowa okazała się ledwie dziurką od klucza, lub uchem igielnym, w porównaniu to widoku jaki zastał nas w środku. Żebra wydawały się kontynuować w kierunku ogonowym niczym sklepienie groteskowej gotyckiej katedry. Przez jamę brzuszną, kończyny dolne, salę, czy wręcz cały blok operacyjny i jeszcze dalej. Dopasowanie oświetlenia nie pozwoliło określić dokładnej głębokości klatki piersiowej. Nie byliśmy w stanie zidentyfikować serca, aorty, żyły głównej górnej, płuc czy innych orientacyjnych struktur ani organów. Również źródło nieustającego krwawienia nie było oczywiste. Gdy krew lejąca się z otwartego niczym małż mostka sięgała nam do połowy łydek Dr Jóźwiak, dyżurny chirurg urazowy, postanowił dokonać palpacji wnętrza klatki piersiowej. Sięgnął dłonią do środka. Jego ramię zniknęło na jakiś czas niemal po bark w pacjencie. Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach operator wydał okrzyk, który można by określić jako mieszankę tryumfu z obrzydzeniem, informując zespół, że „ma coś” i że „to się nieźle wyrywa”. W tym momencie Dr Jóźwiak został szarpnięty w głąb otworu a jego kitel rozdarł się na wystających niczym tępe, postrzępione zęby żebrach. Wspólnym siłami zespołu udało nam się wyciągnąć Dr Jóźwiaka z pacjenta. W dłoni trzymał on masę składającą się z tkanki mięśniowej i łącznej, delikatnie pulsującą i wijącą się w uchwycie operatora. Ów guz przetykały liczne rozdarte naczynia krwionośne o szerokości dwóch do trzech centymetrów. Urwane mięsiste rurki wystawały w każdym kierunku, delikatnie ruszając się, niby rozglądając się i szukając czegoś w pomieszczeniu. W miejscach, gdzie naczynia zostały oderwane bliżej masy widok przywodził na myśl groteskowy ser szwajcarski. Dokonując inspekcji owych otworów odnosiło się wrażenie, że prowadzą one w niekończoną dal, w głębię samej nicości. Wylewały się z nich wodospady krwi oblewające operatora kolejnymi litrami lepkiej, gęstej krwi. Krwawienie ustało po dokonaniu wielu głębokich cięć trzymanej masy przy pomocy skalpela. Ustały również wszelkie ruchy guza. Krwawienie z klatki piersiowej ustało krótko po wyciągnięciu masy. Jednocześnie nastąpiła szybko postępująca bradykardia a następnie zanik krążenia. Próby przywrócenia krążenia katecholaminami jak i kardiowersją elektryczną nie przyniosły skutku. Z żalem musieliśmy stwierdzić zgon pana Malickiego dnia 12.11.2023 o godzinie 23:14. Badanie histopatologiczne masy nie wykazało zmian rakowych. Stwierdziliśmy komórki mięśnia sercowego z naczyniami krwionośnymi, dokładne wymiary ani ilość naczyń nie mogły zostać stwierdzone. Zespół powypadkowy nie stwierdził trwałego uszczerbku na zdrowiu u Dr Jóźwiaka. Protokół incydentu został sporządzony i przekazany odpowiedzialnym organom. Z wyrazami poważania Prof. Dr M. Juszczyk Ordynator kliniki chirurgii urazowej Dr M. Jóźwiak Traumatolog M.A.G. Jagielski Rezydent

  • Ambona

    Stara ambona stoi samotnie w szczerym polu. Polu? Tutaj tak, owszem, ale tam? Za nią? Czy pole rozciąga się dalej za drewnianą konstrukcją... nie byłbym taki pewien. Co w takim razie? Nogi niosą mnie same, wiedzione jakże przecież ludzką ciekawością. Mijam sczerniałe od oleistego impregnatu drewno. Wchodzę i widzę... Morze mgły. Niekończąca się biel. Chłód. Wilgoć. Na usta ciśnie się słowo mrok czy ciemność, ale przecież jest widno. Widzę moje dłonie, stopy, ziemię, po której chodzę... Ale nie dokąd idę. Kto wie co kryje się w tej widnej ciemności. Wtem, te gęstą mleczną ciszę przeszywa czyiś krzyk. Czyiś? Czy to w ogóle był ludzki krzyk? Nie wiem co gorsze i wolę się nie przekonywać. Obracam się na pięcie. Mgła. Przecież wszedłem ledwie kilka kroków w głąb! Już pogodziłem się z końcem, gdy ujrzałem ambonę w oddali. Jaśniejącą czernią drewna niczym latarnia morska. Biegłem. Biegłem przez rozmięknięte, zaorane pole, ile tchu w płucach. Nie wiem, ile czasu minęło, ale pod palami myśliwskiej platformy padłem na ziemię i straciłem przytomność. Obudziłem się w szpitalu. Nie wychodzę z domu, gdy jest mgliście. Dzięki bogu za pracę hybrydową. Zdjęcia wykonane w Grudniu 2022, na polach w przy miasteczku Groß Glienicke. Często bywam w tej okolicy i ta samotna ambona od jakiegoś czasu przykuwała moją uwagę. Pewnego dnia nadarzyła się idealna pogoda do zdjęć. Delikatny szron i mleczna mgła. Tego samego dnia zrobiłem więcej fotografii, które mam nadzieję w przyszłości publikować na tej stronie.

  • Miejsca Mocy: Saksońska Szwajcaria

    Rzadko zdarza mi się poczuć prawdziwą, przepastną i niepowstrzymaną moc wypływającą z danego miejsca. Ostatnio doświadczyłem tego uczucia zwiedzając saksońską szwajcarię, pasmo górskie na południowym wschodzie niemiec, rozdziągające się dalej na Czechy. Góry niezbyt wysokie, więc przystępne mało zaprawionym w bojach łazikom takim jak ja. Jednocześnie miejsce to oferuje zróżnicowany krajobraz z niesamowitymi klifami i formacjami skalnymi, powstałymi w wyniku powolnej erozji występującego tam piaskowca. Ale ja nie o geologii i geografii chcę, choć interesujące to tematy. W miejscu tym czuć było masę emocji wydobywających się z gleby, z otaczających skał i lasów. Szczególnie jedno miejsce uderzyło mnie niczym młot, aż zabrakło mi tchu. Na jednym ze szczytów, do którego wspinać się było trzeba wąską metalową drabiną w niewielkiej szczelinie między skałami, rósł dąb. Ogromny, rozłożysty dąb. A u jego korzeni znajdowała się swojego rodzaju niecka. Ta niecka, na szczycie góry, u stóp potężnego dębu przyciągnęła mnie jak magnes. Usiadłem w niej i oddałem się medytacji. Pół godziny minęło jak mrugnięcie okiem. Czułem pokłady energii, emocji czy też many przepływającej przeze mnie. Many w sensie oryginalnym, polinezyjskim- śladzie jaki przodkowie zostawiają po sobie na przedmiotach i miejscach dla swoich potomków. O ile wcześniej borykałem się z własną duchowością, wydaje mi się, że wtedy naprawdę przeżyłem swego rodzaju natchnienia. Dopiero potem, zwiedziwszy więcej tych gór oraz czytając o ich historii zrozumiałem co tak naprawdę poczułem. Jak większość terenów dzisiejszych wschodnich Niemiec tak i ten rejon oryginalnie zamieszkany był przez Słowian, a następnie między 12 a 14 wiekiem skolonizowany przez germańskich osadników. Dodatkowo dolina rzeki Łaby była ważnym szlakiem handlowym, a na szczytach rozmieszczone były niezliczone zamki; fortece rozbójników i możnych, choć różnica w sumie niewielka. Cały ten konflikt, cała ta przelana krew wydaje się zbierać w dolinie Łaby, zmywana do niej wraz z deszczami. Czy to źle? Czy jest to miejsce złej, negatywnej mocy? Nie wydaje mi się. Takie wydarzenia same w sobie nie są gwarantem złych duchów, a jedynie zacierają granice między światami. Siedząc pod dębem i chłonąc to co mnie otaczało nie czułem strachu ani żalu. Przed oczami miałem ludzi siedzących tam, gdzie ja siedzę, w kręgu dookoła ogniska. Najstarszy spośród nich opowiadał młodszym historie, dawał rady i przestrogi. Właśnie takiego rodzaju jest to Miejsce Mocy. Miejsce Rady i Wiedzy. Polecam wszystkim szukającym duchowego oświecenia i kierunku pielgrzymkę do Saskiej Szwajcarii, odnalezienie wielkiego dębu na szczycie i samotną medytację.

  • Zwiedzanie lochów w Frostgrave

    Jedną z moich wielkich pasji jest wymyślanie zasad do gier planszowych, bitewniaków i erpegów. Jakiś czas temu zacząłem pracować nad kampanią do Frostgrave, wspaniałego skirmishowego bitewniaka od Josepha McCullough (którego bloga bardzo polecam). W ramach tej kampanii, po rozmowach z przyjaciółmi, postanowiłem stworzyć scenariusz imitujący stary, dobry dungeon crawl. Choć muszę powiedzieć, że osobiście nigdy nie miałem z tego typu grami dużo do czynienia, i nie byłem ogromnym fanem tego konceptu. Chyba że mówimy tutaj o grach z serii Diablo, które jak każdy polski młodzian mojego pokolenia musiałem zaliczyć (nekromanta 4 life). Tak czy tak jestem otwarty na nowe doznania, więc zobaczmy co czas przyniesie, jeśli idzie o analogowe, stołowe pełzanie po lochach. Żeby nie tracić więcej czasu; tutaj macie plik do zasad wyżej wymienionego scenariusza "Investgate the Dungeon" czyli "Przeszukaj Loch". Zasady dostępne są tylko po angielsku, może kiedyś żachnę się na polskie tłumaczenie. Znajdziecie tam 10 stronicowy PDF, z czego rzeczywistych zasad są strony dwie. Reszta to opcjonalne tabelki i udziwnienia. A propos udziwnień, bardzo bym się cieszył, gdybyście odpowiedzieli na kilka pytań związanych z tym scenariuszem. Zajmie to max 5 minut. Scenariusz jest wciąż w fazie testów i balansowania, dlatego bardzo ważne są dla mnie Wasze opinie!

  • O cyfryzacji życia

    Ostatnio przeczytałem tekst o, w skrócie, dziwnym podejściu ludzi, gdy idzie o wydawanie pieniędzy w cyfrowym świecie. Autorka dziwiła się, między innymi, dlaczego ona sama i wiele ludzi ma problem z wydaniem 4 Euro na film na jednej z platform streamingowych, a chętnie wyda 20 Euro na ten sam film w kinie albo na fizycznym nośniku. Mnie osobiście zdziwiło, dlaczego autorka dziwi się nad tym stanem rzeczy, a już w ogóle wbiło mnie w fotel, gdy jej konkluzją było "kupujmy więcej apek i dóbr cyfrowych zamiast realnych!". Z drugiej zaś strony nie powinno mnie to zaskoczyć, jako że pisemko, w którym znajdował się ten tekst było skierowane do młodych startupowych przedsiębiorców. Ale cofnijmy się parę kroków i zastanówmy się nad jedną jak i drugą reakcją. Zacznijmy od autorki. Z pewnej perspektywy jej reakcja jest w pełni uzasadniona. Jeśli spojrzeć na podany przykład z czysto matematycznego, suchego punktu widzenia ma ona jak największą rację. Kupując media w pełni cyfrowe otrzymuję ten sam produkt za niższą cenę. Ba! Mogę go otworzyć na multum urządzeń; w każdym miejscu; nie zajmuje miejsca, bo jest ciągiem zer i jedynek w mistycznej chmurze, czy na przenośnym pendrive. Same. Obiektywne. Zalety. Można wręcz argumentować, że jest to opcja ekologiczna, bo do wyprodukowania tej kopii filmu, czy jakiegokolwiek innego medium, nie zużyto żadnych materiałów. Żadnego plastiku na opakowanie, drogich procesów nagrywania na wybranym nośniku. W przypadku czegoś takiego jak blu ray oszczędzamy dodatkowo na specjalistycznym odtwarzaczu które swoje kosztuje, a gdy przestanie działać staje się drogim elektrozłomem. Jednak moim zdaniem nie wolno wręcz podchodzić do tej sprawy w sposób czysto matematyczny. Dzielić ilość oglądnięć przez wydane pieniądze. Dlaczego? Zacznijmy od podejścia równie suchego co podejście matematyczne, a mianowicie sprawy własnościowe. Nie wiem czy drogim czytelnikom jest ten fakt znajomy, ale znaczna część cyfrowych mediów, które „posiadacie” wcale do Was nie należy. No ale jak to, ktoś się obruszy, przecież zapłaciłam! No zapłaciłaś, ale na drodze stoją dwie rzeczy. Po pierwsze wiele platform (np. strona z grami Steam) ma w swoich kontraktach, które notabene wszyscy akceptujemy nie czytając 20 stron tekstu, napisane, że media nabywane na danej platformie są jedynie wypożyczane na czas nieokreślony. Znaczy to tyle że z byle kaprysu może zostać odcięty lub ograniczony dostęp, wciśnięte reklamy, itp. W praktyce oznacza to oczywiście mało, z tego co wiem na razie nie było żadnych większych ruchów ani konsekwencji z tym stanem rzeczy związanych. Ale w czasach gry platformy streamingowe szukają nowych źródeł dochodu, widzę w tym potencjalne zagrożenie do komfortu konsumpcji. A reklamy na Amazon mają się zacząć już w lutym i być usunięte tylko za dodatkową opłatą. Witamy w końcowym kapitalizmie. Po drugie, jeśli idzie o własność produktu, dany produkt na ogół nie znajduje się na nośniku, na którym jest odbierany. Jasne, ściągając grę z Internetu przez Steam czy Epic mamy ją na dysku, ale pliki instalacyjne, czyli to co rzeczywiście ważne, już nie. Masz tylko odbitkę gry, a nie grę. Z filmami i serialami jest jeszcze gorzej. Nie bez powodu są to platformy „steamingowe”. Film płynie na Twój telefon czy telewizor płynnym strumieniem i równie płynnie, z niewielkim buforem, go opuszcza. Jasne, czasami można na określony czas film ściągnąć. Łał. Tylko po to by sam się usunął po 3 dniach. Ale to wszystko jest sucha odpowiedź na suche fakty. A suche fakty jednak mało mnie interesują, więc zajmijmy się stroną nieco bardziej emocjonalną. Nie rozumiem, jak można porównać wyjście do kina z oglądaniem filmu na kanapie. Pozwolę sobie zacytować sobie mojego ulubionego szympansa o łacińskim imieniu: „Co innego jeść cukierki z torebki, a co innego jeść górę cukru”. Wyjście do kina to no… wyjście. Trzeba się ubrać, spotkać ze znajomymi, interagować z ludźmi. Nie wspominając o zupełnie innej jakości samego filmu i dźwięku. Porównanie kina do kanapy jest dla mnie zupełnie nietrafione. Ale może to tylko ja. Tak samo boję się, że to tylko ja, jak idzie o porównywanie filmu na platformie pokroju Amazon do filmu na fizycznym nośniku jak dvd, blu ray, kaseta czy inny woskowy cylinder naszych czasów. Wracając do kwestii czysto praktycznej taki nośnik można odtworzyć zawsze i wszędzie (oczywiście zakładając posiadanie odtwarzacza) niezależnie od zasięgu Internetu. Można skopiować, można komuś pożyczyć. Ba, można nawet sprzedać. A oczywiście dochodzi tutaj znowu emocjonalny aspekt kolekcjonerski. My jako ludzkość lubimy mieć rzeczy. Na naszej chęci posiadania i zbieractwa opiera się nasz cały kapitalistyczny system, który sami naszym konsumpcjonizmem napędzamy. Co do konsumpcjonizmu, ekologii i tym podobnych argumentów pozwolę sobie też coś jeszcze dopowiedzieć. Gwoli szczerości nie mam pojęcia jakie są dokładne koszty energetyczne wyprodukowania jednej kopii filmu na powiedzmy dvd, ale wiem, że wyprodukowanie tego samego filmu na Twoim ekranie przez Internet też nie jest darmowe. Ten film siedzi gdzieś na jakimś serwerze. Serwer musi być zaopatrywany w prąd, chłodzony, monitorowany i reparowany. Następnie kablami czy satelitą musi być przesłany do Ciebie. Co również kosztuje energię i pieniądze. Powtarzam, nie wiem jakie koszta to są, i jak to się ma z kosztami wyprodukowania jednej płytki z filmem, i kiedy te dwa grafy by się przecięły. Ale trzeba pamiętać, że Internet i moc obliczeniowa nie są darmowe! Prawa termodynamiki dosięgają wszystko i wszystkich. Biorąc na celownik inny cyfrowy produkt: kryptowaluty są obecnie jednym z większych producentów gazów cieplarnianych. Wszystko z powodu masy komputerów-kopalni przetwarzających niezliczone ilości obliczeń, ku chwale pieniądza. Jeśli idzie o te tematy bardzo polecam Low Tech Magazine. Blog napędzany panelami słonecznymi, zajmujący się prostymi rozwiązaniami skomplikowanych problemów. Czasami problemów które nasi przodkowie dawno już rozwiązali. Cała idea tego bloga polega na ograniczeniu energetycznych i ekologicznych kosztów prowadzenia strony. Ale wrócimy na chwilę do artykułu, który cały ten wywód rozpoczął. Jako inne porównanie autorka oryginalnego tekstu bierze notes/kalendarz z Rossmana za 7 euro i apkę organizującą za podobną cenę. W tym przypadku apka spełni swoje zadanie absolutnie lepiej, ale apki nie masz. Nie możesz jej dotknąć, powąchać ani polizać. W każdym względzie poza jednym apka nie istnieje. Bo należy pamiętać rzecz jedną. Mimo istnienia naszego życia coraz bardziej w cyfrowym, internetowym świecie, szczególnie jako ktoś pracujący z domu, czy szeroko pojętym IT, jesteśmy wciąż fizycznymi, mięsnymi istotami. Dużo prościej i przyjemniej jest nam interagować z rzeczami, które możemy zobaczyć i dotknąć. W głębi serca wolimy wyjść do ludzi idąc na film albo poszwędać się między regałami wybierając książkę w empiku. I nie myślcie proszę, że jestem tu jakimś antytechnologicznym ludytą, albo leśnym dziadem bez telefonu. Dorastałem z internetem i sam zrobiłem kilka stron. Jedne z moich najlepszych dziecięcych wspomnień wiążą się z grami komputerowymi. Zdaję sobie sprawę z pożyteczności i wspaniałości postępującej cyfryzacji. Też nie chcę żebyście myśleli, że jestem niczego niepragnącym eremitą czy buddyjskim mnichem, który nic nie posiada. Nie, też jestem konsumentem, który kupuje i napędza nasz chory system. Po prostu czasami zadaję sobie pytanie, które naukowcy Parku Jurajskiego zadawali sobie może zbyt rzadko: Jesteśmy tak zajęci tym, że możemy, że nie zastanawiamy się nad tym czy powinniśmy.

  • Marzanna

    Szmaciana kukła na drewnianym kiju prowadziła procesję niemal równie szmacianych ludzi. Głowa uwinięta ze starej ściery; posępna, trupia twarz namalowana węglem i kredą; ubrana w starą, kiedyś białą, koszulę obszytą czerwoną krajką. Krajka na rękawach, podarta i postrzępiona, przywodzi na myśl pokrwawione ramiona kata czy też rzeźnika. Kukła patrzała przed siebie, chcąc nie chcąc, ku jeziornemu pomostowi, gdzie miała zakończyć swoje istnienie. Człek o imaginacji z tych bardziej wybujałych mógłby zobaczyć łzę kręcącą się pod namalowanym okiem. Co bardziej uziemieni powiedzieliby, że to rosa strącona z mijanych świerków. A szedł tumult przez świerkowy borek, więc rosy było dosyć. Deptali krok za krokiem, ciężko stawiając stopy. Część boso, część jeno w onucach, niewielu w łapciach z kory uplecionych. Sami mężczyźni patrzący ku migoczącej na końcu boru wodzie, każda jedna twarz ściągnięta w srogiej powadze. Drogę oświetlały jałowcowe kadzidła. Gałązki pełne żywicy, zwinięte w kępki, powoli kopciły się odstraszając nieprzyjazne duchy lasu. Oby. Marzannę niósł mężczyzna, chłopak w zasadzie, o płowych włosach i krótkim, rzadkim wąsie. Policzki miał zapadłe, oczy podkrążone. Niemal słychać było jak pełen przejęcia przełyka ślinę. Czuł ciężar i wagę obowiązku, który mu powierzono. Po raz pierwszy w życiu miał czyiś los w swoich rękach. Po tej okropnej zimie, krwawej niczym rękawy niesionej kukły, to właśnie na Wszemile spoczywała skoncentrowana nadzieja całej wsi. Młodzian spojrzał ukradkiem w bok, ku iglastej gęstwinie. Czy to…? Nie, nie, nie może być… Zwrócił wzrok na powrót w przód. Mówili mu- nie patrz w bok. Nie patrz do tyłu. A w szczególności, gdy szmaciana lalka już zatonie. Kropla potu spłynęła mu po skroni, przez kość policzkową by zatrzymać się na ustach. Odruchowo ściągnął pot językiem. W wysuszonych ustach uderzył go ostry, słony smak cieczy. Pokusił się o kolejny rzut oka ku drzewom. Zobaczył żółte ślepia, patrzące na niego sponad ociekającego gęstą śliną wilczego pysku. Wilk. Wilki. Cała wataha szła za procesją, trzymając się tylko-tylko granicy drzew, ostrożnie stąpając cieniem. Serce stanęło Wszemiłowi na jedno-dwa uderzenia. Wilki. W okolicy nie widziano ich od ładnych paru lat, a teraz cała wygłodniała wychudła wataha śledziła tłum wychudłych, wygłodniałych mężczyzn. Zimny pot coraz gęściej zraszał czoło i kark młodzieńca. Starał się nie zwracać uwagi na potworny zwierzyniec, lecz świecące, żółte ślepia przyciągały wzrok niczym świeca ćmę. I podobnie jak ta ćma mogła skończyć procesja z Marzanną. Starając się nie tracić rezonu Wszemił próbował delikatnie zwrócić uwagę idącego po jego prawicy Wuka, starszego wsi. Wuk twardo patrzył w przód. To on kazał młodzieńcowi nie patrzeć nigdzie indziej niż ku jezioru, i sam trzymał się własnej rady. Zdesperowany chłopak otworzył już spierzchnięte usta, aby powiedzieć… -Sza! – przerwał mu starszy cichym syknięciem. – Gały w przód. Gęba zamknięta. Wszemił przełknął ślinę, gęstą jak dziegieć. Aby odbarczyć niespokojne oczy od zbliżającego się pomostu spojrzał ku górze, na niesioną kukłę. Podskakiwała w rytm kroków, raz za razem. Przez dziury w szmacianym ubiorze wystawało siano, które przy co mocniejszym potrząśnięciu wypadało, zostawiając niewielki ślad za procesją. Co jakiś czas kukłę muskał dym z niesionych kadzideł. Chłopak wpatrywał tępo się w coraz bardziej rozmytą twarz lalki. Kombinacja ruchu, wody, dymu, głodu i strachu zaczęła płatać Wszemiłowi figle. Z każdą kolejną sekundą wpatrywania się martwy, trupi wizaż kukły ożywał. Stare płótno rozciągało się jak guma, jakby coś próbowało wydostać się z pakułowej głowy. Momentami wydawało się jakby to straszydło rzeczywiście opuściło swoje więzienie, jakby twarz namalowana stała się prawdziwie ludzką. Upiorną. Wszemił ujrzał ledwo w mgnieniu oka kobietę starą jak świat. Z cienkimi, rzadkimi, siwymi włosami, opadającymi w nieładnych kępkach na jej twarz. Z oczodołami i ustami pustymi i ciemnymi jak noc. Jednocześnie ujrzał w nich odbicie wszechświata. W tym krótkim spojrzeniu zobaczył wszystkie znane gwiazdy i planety, a także takie które jeszcze długo pozostaną nieodkryte. Zbladł. Stał się biały jak brzoza, które nawiasem mówiąc zajmowały coraz gęściej miejsce iglaków. Zauważyć musiał to Wuk który sprzedał mu ostrego kuksańca w żebro. -Nuże! Koncentruj się! Nie chce żałować, że pozwoliłem ci nieść Śmierciuchę! Patrz pod nogi albo ku wodzie… Już nie długo. Jak powiedział tak było. Borek prędko się zakończył, jego miejsce zajęły luźno rosnące brzozy i wierzby, nurzające korzenie w wodach jeziora. Był nów, a woda wydawała się być czarna niczym smoła. Gwiazdy odbijały się w jej czystej tafli; podobnie jak w oczach widziadła-Marzanny. Dzisiejsza noc była wyjątkowo odpowiednia do tego typu czarów. Nów, czas przemian, czas końców i nowych początków. Niepewnym krokiem wstąpił Wszemił na pomost. W tym czasie starszy wioski zebrał jałowcowe pochodnie i zwinął je w jeden wielki pęk buchający ostrym, żywicznym dymem. Powoli zbliżał się do młodzieńca, który teraz odwrócił się ku gawiedzi. Wuk patrzał prosto na chłopaka. Oczy starca niby zwyczajne, niebieskie, lekko przekrwione, ale jednocześnie puste, wyssane z życia, szczęścia, emocji. Wszemił oderwał na chwilę wzrok od starszego wsi. Spojrzał na tłum. Ludzie, z którymi dzielił chleb w nikłym świetle gwiazd i kopcącej żagwi wyglądali jak obcy. Pusty wzrok, zapadnięte poliki. Bezsilność. Wyczekiwanie. Za nimi, karnie ustawione w kolejnym rzędzie, stały wilki. Cały czas na skraju boru, ich ślepia jaśniały mocniej, jarzyły się jak błędniki hulające po torfowiskach. Wśród wilków zaś, postać… Człek, czy…? -Śmierciucho! Marzanno! O Pani zimy i chłodu co nam kości zmraża! – Zawył Wuk odwracając uwagę młodziana od niespodziewanych gości. -Dałaś nam ty w kość w tym roku. Troje naszych najmłodszych, czworo najstarszych i jednego w sile wieku, niech im ziemia lekką będzie – starszy splunął do wody -Ni ziarna nam się nie ostało na kołacz ku chwale Jarowita, tylko ać pola obsiać na wiosnę, a i to ledwie.  Śmierciucho! Marzanno! Zachłanna suko. Idź do Welesa, i nie wracaj aż liście znów się nie zazłocą. – w tym momencie Wuk przyłożył pochodnię do białej sukni, a ta zajęła się w mgnieniu oka. Wszemił mógłby przysiąc, że usłyszał piekielny wręcz ryk -Welesie! Panie bydła i dostatku! Królu Nawii! Sława tobie! – tłum powtarzał niczym mantrę „Sława Welesowi!”. Wuk kontynuował - Nie mamy czym cię zadowolić, twoja kochanica już wszystko nam zabrała. Przyjmij ją więc z całym naszym dobrobytem do swego królestwa. – starszy dał sygnał chłopakowi. Wszemił po raz kolejny przełknął zgęstniałą ślinę. Dotychczas tylko wydawało mu się, że słyszy dziwne, trupie jęczenie. Teraz był tego pewien. Spojrzał na kukłę. Tym razem nie tylko twarz się poruszała. Cała postać wyginała się w płomieniach. Przywiązana do fizycznej formy palonej kukły, cierpiąca od liżących ją płomieni, ale nie mogąca się wydostać. Potwora wiła się niczym mucha w gęstym miodzie, naciągając rzeczywistość, aż do granic pęknięcia. Skandowanie tłumu nie ustawało, przybierało wręcz na intensywności. W głowie młodzieńca panował absolutny chaos, kakofonia jazgotów wprowadzała go w całkowitą bezsilność. -NA PERUNA! RZUĆ JĄ ZANIM SIĘ WYRWIE! – Wuk krzyknął i dosadnie szturchnął Wszemiła. Nie odważył się wziąć sprawy w swoje ręce. Nie odważyłby się zakłócić i tak już zakłóconego, rytuału w tak znaczny sposób. Chłopak w końcu się otrząsnął. Raczej puścił kij z płonącą lalka niż rzeczywiście rzucił ją do jeziora. Kukła odbiła się od pomostu, sypiąc iskrami na wsze strony. Jedna z nich ugodziła młodziana w policzek. Wszemił zgiął się w bólu i złapał za twarz z sykiem. Jednocześnie usłyszał słowa starszego wioski. - Oto koniec zimy! Jarowicie! Dziewanno! Zapraszamy was to tego świata, zstąpcie i przynieście obfitość, zdrowie i narodziny nowego życia! Zapraszamy was! – Tłum zmienił mantrę, „Zapraszamy was! Zapraszamy…” – Pójdźcie za tą oto żagwią jałowcową, od której odpalimy nowe domowe ogniska! – Wuk wzniósł powoli dopalające się kadzidło z iglastych rózg, które rozpaliło się na nowo. W tymże czasie Wszemił podniósł wzrok. Na pomoście, czy raczej ponad nim zobaczył dwie dziwne postaci. Młodego mężczyznę o szerokiej klacie i piękną białogłowę o gładkim licu, tańczących w ogniu trzymanej przez Wuka pochodni. Chłopak powoli podniósł się na nogi. Po wilkach nie było śladu. Starszy ruszył pomostem, a tłum się rozstąpił. Wuk wstąpił w las i pobiegł dalej. Chwilę zajęło Wszemiłowi by ochłonąć i powoli ruszyć w jego ślady. Stawiał stopę za stopą, ale prędko zauważył, że procesja zamknęła się przed nim i szybko nabiera tempa. Chód przerodził się w trucht, a ten w pełen bieg. Wszyscy ruszyli za coraz szybciej oddalającą się pochodnią. Wszemiła zdziwiła ta jurność Wuka, człeka jednak niejednej wiosny, stale narzekającego na łupanie w kolanach. Teraz nikt nie mógł dotrzymać mu kroku. Jednocześnie jazgot z jeziora powoli tracił na sile, lecz nie na desperacji. Czy nikt tego nie słyszy, czy cała wieś ma tak silną wolę i nie zwraca nań uwagi? Kusiło Wszemiła by spojrzeć, kusiło, ale widział dosyć. Skupił się na pochodni. Nigdy nie był ani najsilniejszy, ani najszybszy we wsi, i teraz dawało się to we znaki. Został na szarym tyle, tak że ledwie widział pochodnię. W borze panowała absolutna ciemność, a on był skupiony na ogniu, który był ledwie gwiazdka na końcu drzewnego tunelu. Nie zauważył więc korzonka, który jakby specjalnie wsunął mu się pod stopę. Upadł. Wszystko ucichło. Ani jazgotu Śmierciuchy, ani truchtu mężczyzn, ani owada, ani podmuchu wiatru. Nie odważył się od razu wstać. Czekał. -Wstawaj chłopcze…! – usłyszał. Nie był to przyjemny głos. Brzmiał niby kto konarami tłukł o siebie, jakby kto próchno ciężkim butem łamał. Wszemił dalej nie odważył się ruszyć. -Wstawaj no! Mój tyś teraz! – usłyszał ponownie. Powstał, a raczej został powstanięty niczym pacynka kuglarza. Spojrzał. Dalej był w tym samym borze, acz… innym. Powietrze było mętne. Nie mgliste, a właśnie mętne, nieprzejrzyste, zachwiane. Drzewa jakby czarne, liście i igły szare, wyprane z życia. Zaś przed nim górowała postać, czy też istota, która wydawała mu te władcze polecenia. Istota była kłębem wijących się cierni i pnączy, w mniej-więcej ludzkiej formie. Po jego ukorzenionej nodze wspinała się para żuków, które zajęły miejsca w oczodołach. Czerwie i glisty stroiły jego ramiona niczym paskudny kożuch. Otworzył usta w przebrzydłej parodii uśmiechu. Zęby z borówek lśniły na czarno. -Co my tu mamy? W co cię zmienić? Sowę? Żuka? Hmmm… Młody, głupi, nieposłuszny… Nada się do mej watahy! Ha! Tak, jak najbardziej! – drzewny potwór wyciągnął cierniową dłoń ku twarzy Wszemiła – Będzie z ciebie dobry wilk! Ha-ha! Kolejny naganiacz i stróż! Choć no… W tym momencie demon zawył z bólu. Zawył niczym wiatr świszczący w burzową noc. Wszemił poczuł gorąco na policzku tam, gdzie ubodła go iskra. W kałuży na skraju drogi kątem oka ujrzał swoje odbicie. Pod prawym okiem miał znak- krzyż z mniejszymi krzyżami na końcach. Znak ów świecił niczym żelazo wyciągnięte prosto z paleniska. Chłopak odruchowo dotknął własnego policzka. Był zimny. Krzyk pnączowej istoty po chwili przerodził się w szaleńczy śmiech, a potem w słowa. - Masz szczęście młody! Choć w sumie nie wiem, czy to rzeczywiście szczęście, ha-ha-ha! – Jego śmiech przypominał parkiet skrzypiący pod stopami – uniknąłeś jednej klątwy broniąc się inną, potężniejszą. Idź zatem w świat, Naznaczony! Nie będę mej matuli wchodził w interes. Ona ma widać inne plany co do Ciebie. – demon znów zaczął się śmiać niczym niespełna rozumu. Od tego rubasznego śmiechu żuczki strąciły mu się z oczodołów, robaki rozeszły się, a pnącza rozplotły i wniknęły w ziemię. Jedynym śladem po leśnej istocie były trzydzieści dwie borówki, ułożone na ziemi w sardonicznym uśmiechu. Wszemił zemdlał. Obudziła go poranna rosa skraplająca się na czole.

  • Muszę

    Szanowny Panie Kolego, Drogi Janie, Informujemy o przebiegu leczenia pana Roberta Skiby, ur. 15.12.1991. Leczenie przebiegało w naszym szpitalu między 05.09.2017 a 21.09.2017 Rozpoznanie: Przewlekła zależność od respiratora w wyniku ciężkiej nerwicy natręctw Historia choroby: Nadużywanie środków odurzających (THC) Schizofrenia paranoidalna Stan po tonsillektomii ca. 1998 Przebieg leczenia: Pan Skiba zgłosił się dobrowolnie na oddział psychiatryczny naszego szpitala z podejrzeniem nawrotu wcześniej zdiagnozowanej schizofrenii paranoidalnej. Pacjent cierpiał z powodu uczucia przymusu „zostawienia świata lepszym”. Drogą dokładnego wywiadu mogliśmy wykluczyć objawy takie jak słyszenie głosów, derealizacja czy uczucie bycia sterowanym. Pan Skiba jest znany w naszym ośrodku i dotychczasowa historia choroby była nam dostępna. Poprzednie wywiady wykonywane przy nawrotach choroby wskazywały na znaczną manię prześladowczą, halucynacje wizualne i dźwiękowe, jak i silne uczucie bycia kontrolowanym z zewnątrz. Wcześniej wymieniona chęć naprawienia świata zdawała się pochodzić prosto od pacjenta w sposób niecharakterystyczny dla schizofrenii. Powodem zgłoszenia się do naszego szpitala nie była obcość tego przymusu, ale właśnie wcześniej pacjentowi nieznana zażyłość z nim. Przy owym wywiadzie postawiliśmy wstępne rozpoznanie zaburzenia obsesyjnie-kompulsywnego. Z powodu sytuacji socjoekonomicznej pana Skiby postanowiliśmy rozpocząć leczenie oddziałowo. Pacjent otrzymał Citalopram 10mg dziennie, dawka miała być zwiększana tygodniowo aż do uzyskania optymalnych efektów. Rozpoczęliśmy grupową psychoterapię poznawczo-behawioralną pod okiem naszego psychoterapeuty, pana Marcina Kuleszy. Dotychczasowe dawkowanie leków przeciwpsychotycznych zostało pozostawione bez zmian, pacjent otrzymywał 20mg Arypiparazolu dziennie. Dnia 06.09.2017 Pacjent naprawił nieszczelne okno w swojej sali, dokręcając śruby regulacyjne przy pomocy noża do masła. Następnego dnia rozpoczął prace nad przeciekającym prysznicem. Nożyczkami do paznokci wyciął uszczelkę ze swojego gumowego laczka. W kolejnych dniach zaczął wędrować między salami chorych wymieniając po kolei przeciekające uszczelki. Do ostatniej szedł boso, pociąwszy doszczętnie swoje obuwie. Próby powstrzymania pana Skiby zawsze kończyły się agresją. Leki przeciwpsychotyczne zostały dopasowane, Arypiparazol zwiększono na 25mg/d. Pacjent zjawiał się na psychoterapii tylko po to, aby poukładać ulotki i materiały pomocnicze równo na półkach. Pacjent okazywał widoczne oznaki wycieńczenia, zarówno fizycznego jak i psychicznego. Jego twarz z dnia na dzień traciła wyraz a skóra bladła. Wkrótce przypominała raczej blade płótno obciągnięte na marmurowej masce o kształcie ludzkiej twarzy. Fizycznie odciągany od pracy pacjent habitualnie kontynuował te same ruchy rękoma w powietrzu. Dopiero po jakimś czasie zaczynał obracać swoją zimną, nieruchomą twarz w kierunku przeszkody. Patrzał się wtedy prosto w oczy, bez mrugnięcia i bez poruszenia nawet jednego mięśnia mimicznego. Jego lodowatemu wzrokowi nie dało się uciec, puste, zimne, wręcz szklane oczy podążały nieubłaganie za kimkolwiek mu przeszkadzał. Arypiparazol zwiększono na 30mg/d, Citalopram zwiększono planowo na 20mg/d. Pacjent odmawiał przyjmowania pokarmów i płynów. Karmienie i podawanie leków odbywało się, gdy pacjent skupiony był na swoich pracach. Tylko wtedy, w sposób niemal automatyczny, dawał się karmić i podawać leki. Podejmowaliśmy próby podawania płynów dożylnie, początkowo pan Skiba zgadzał się na ten kompromis. Jego zgoda zakończyła się, gdy koła wszystkich stojaków na kroplówki zostały naoliwione lub wymienione, a wszystkie śrubki dokręcone. Wedle naszych ustaleń pacjent nie był w tym czasie odwiedzany, nie udało nam się zidentyfikować źródła części zamiennych. Pytany, dlaczego kontynuuje prace odpowiadał jedynie „muszę”. W końcu, po dniach przewlekłej choroby, jego oczy zapadły się. Pomarszczone i pożółkle niczym suszone morele. Od ciągłej pracy skóra zaczęła schodzić z jego dłoni, ale spod skóry nie wystawała tkana łączna ani mięśnie. Rany nie krwawiły ani nie wydawały się boleć. Kości paliczków wystawały prosto z przeżartych nekrozami palców. „Muszę” powtarzał. „Muszę”, nic więcej. Próby opatrywania pokaleczonych dłoni kończyły się agresją i tym przerażającym, pustym, przeszywającym wzrokiem. Wszelkie człowieczeństwo za tymi oczami zniknęło, żadnego cienia zrozumienia czy duszy. Muszę. Po długiej dyskusji między ordynatorami kliniki psychiatri i neurologii Arypiparazol zwiększono na 50mg/d, znacznie ponad rekomendowaną dawkę. Citalopram przedwcześnie zwiększono na 60mg/d, czyli dawkę maksymalną. Dnia 17.09.2023 doszło do incydentu przy kolejnej próbie opatrywania przez pielęgniarkę urazową. Pani Nowicka nie znała wcześniej pacjenta, została wysłana do niego po konsultacji chirurgicznej. Wedle zeznań pani Nowickiej pacjent nie reagował na jej pytania i nie kooperował. Pielęgniarka postanowiła chwycić go za rękę i przy użyciu siły odciągnąć od regulowania drzwi do szafy z lekarstwami. Jego ramię było zimne i gładkie w dotyku, niczym polerowany kamień. Jak zamkowa balustrada wyślizgana tysiącem dotknięć. Skóra blada i marmurkowana, poprzecinana cienkimi czarnymi żyłkami, nie pokładającymi się z niczym co można by znaleźć w podręczniku do anatomii. Pielęgniarka czuła kości, ścięgna i mięśnie, ale te wydawały się samoistnie poruszać pod chorowitą skórą. Ruszać w sposób jaki mięśnie nie powinny. Tym bardziej kości. Ruch ten był powolny niczym sunąca płyta tektoniczna, lecz niepokojąco wyczuwalny. Początkowo pacjent nie reagował na szarpanie pielęgniarki, kontynuując mechaniczne ruchy dłońmi. Dopiero po którymś razie odwrócił wzrok ku kobiecie. Muszę, powiedział. Nie było w tym słowie żalu, smutku, radości czy jakiejkolwiek innej emocji. Muszę. Dnia 17.09.2017 pan Skiba urwał w barku prawą rękę pielęgniarki urazowej Teresy Nowickiej. Podjęliśmy próby odurzenia zaagitowanego pacjenta. W sumie otrzymał 20mg Haloperidoleu domięśniowo. Spowolniło to pacjenta na tyle by spróbować założyć wenflon. Kaniule o standardowych rozmiarach przebijały wprawdzie skórę, ale nie były w stanie przebić się przez dalszą tkankę. Przy użyciu kaniuli o większej średnicy wciąż nie udawało się znaleźć naczyń krwionośnych. Zdecydowaliśmy się na wkłucie doszpikowe w kość goleniową. Pacjent otrzymał rozluźniacze i sedatywa, został intubowany i przeniesiony na oddział intensywnej terapii w stanie śpiączki farmakologicznej. Mimo głębokiego znieczulenia ogólnego pacjent wciąż wykonywał delikatne ruchy dłońmi, niby dokonując napraw przez sen. Próby wybudzenia natychmiast rezultowały skrajną agitacją. Pacjent wiedział które przedmioty na sali są wadliwe i od razu udawał się do nich. Próby powstrzymania go kończyły się skrajną agresją i ponowną sedacją. Dnia 20.09.2017 wykonana została tracheotomia. Następnego dnia pacjent został przeniesiony do hospicjum. Teresa Nowicka została w opatrzona w trybie nagłym i przeżyła spotkanie z pacjentem. Stwierdzono u niej całkowitą niezdolność do pracy w wyuczonym zawodzie. Ręki nie dało się uratować. Protokół powypadkowy został sporządzony i przekazany odpowiednim organom. Z wyrazami poważania

Foto 09.12_edited.jpg
bottom of page